FHO
Mecenat PZU

14.01.2013

Zgoda na odejście

Mówienie o śmierci to rzecz niełatwa, ale próbujemy się jej wspólnie uczyć. O ile język sztuki sobie z tym radzi, o tyle my, społeczeństwo, nie bardzo. O tym, co ostateczne, mówi reżyserka Magdalena Łazarkiewicz, która zrealizowała krótki film promujący kampanię „Daj chwilę”.

Agnieszka Fedorczyk: Łysa głowa młodej kobiety umierającej na raka, w której postać przejmująco wcieliła się Maria Ciunelis. To kadr z pani filmu „Przez dotyk”. Mimo upływu ponad 20 lat mam go równie wyraźnie przed oczami jak wtedy. To był pani film dyplomowy, debiut. Od początku motyw śmierci. Dlaczego?

Magdalena Łazarkiewicz: „Przez dotyk” był zainspirowany prawdziwą historią, która się rozegrała w moim otoczeniu. Bardzo ją przeżyłam. To wydarzenie zbiegło się z innym ważnym doświadczeniem – nieco wcześniej urodziłam syna Antka. Przebieg porodu był dramatyczny – przeżyłam stan bliski śmierci klinicznej. Poprzez ten film chciałam dać wyraz temu, jak bardzo narodziny są bliskie śmierci, jak nasze życie jest blisko śmierci. Mam taką teorię, że pierwszy film jest najważniejszy. Zwykle nie jest doskonały warsztatowo, ale prawdziwy. Jest wyciągniętą z głębi duszy opowieścią. I tak było w tym przypadku. „Przez dotyk” był dla mnie ważny jeszcze z innego powodu. Jego opiekunem artystycznym był Krzysztof Kieślowski, który po obejrzeniu pierwszej wersji chciał go przemontowywać. Ale się uparłam, żeby skończyć ten film po swojemu. I później Kieślowski przyznał mi rację. Film został obsypany nagrodami na festiwalach za granicą. Doceniono zarówno mnie, jak i odtwórczynie głównych ról – Marię Ciunelis i Grażynę Szapołowską. Były lata 80. Skromny film telewizyjny, zrealizowany za nieduże pieniądze, zaistniał w świadomości w Polsce i na świecie.

To nie przypadek, że to właśnie pani nakręciła film wspierający ideę godnego odchodzenia, z Moniką Luck, pacjentką Hospicjum Onkologicznego Świętego Krzysztofa. Jakie to było dla pani doświadczenie?

Monika, bohaterka tego filmu, była osobą niezwykłą. W kilku ostatnich tygodniach jej życia miałam możliwość obserwowania, z jakim pogodzeniem i pełną godności świadomością niosła cierpienie. Umierała. Poprzez swój udział w tym filmie, w kampanii, chciała zostawić jakąś wiadomość. To była dla niej bardzo ważna sprawa. Zdjęcia do filmu z powodów technicznych trochę się przesuwały. Monika była coraz słabsza. Miałam poczucie, że może nawet trochę dłużej żyła, po to, żeby zostawić na taśmie ten przekaz od siebie. Miała w sobie ogromną wolę i determinację, żeby w tym uczestniczyć. Niestety nie zdążyliśmy nagrać jej głosu. Szkoda. W spocie głosu użyczyła jej Dorota Chotecka, aktorka.

Zmaganie się z chorobą nowotworową i umieranie jest też tematem sztuki „Dowcip”, którą zrealizowała pani w warszawskim teatrze Studio w 2002 r.

Ta sztuka splotła nasze drogi z Dorotą Jasińską, prezes fundacji Hospicjum Onkologiczne Świętego Krzysztofa. Spektakl powstał pod auspicjami Polskiej Unii Onkologii, m.in. z inicjatywy Doroty, co było niezwykłym wydarzeniem. Dotykał boleśnie tematyki choroby nowotworowej, cierpienia, bólu, odchodzenia. Ale też otwarcie mówił o umieraniu, o jego stadiach, nawet o fizjologii. Nie tylko o tym, co się dzieje w psychice osoby świadomej, mającej dystans do świata i do siebie – bo taka była bohaterka, profesor literatury, kreowana przejmująco przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Spektakl miał niezwykłe życie. Po przedstawieniu organizowaliśmy spotkania i dyskusje. Przychodzili ludzie, którzy sami chorowali albo chorował ktoś z ich bliskich. Wokół przedstawienia  powstał swego rodzaju ruch wymiany duchowej. Osoby, które otarły się o śmierć, często mają niezaspokojoną potrzebę mówienia o tych sprawach, a nie bardzo mają gdzie to robić. Tu pojawiła się odpowiednia przestrzeń.

Widownia była pełna, a przecież ludzie uciekają od takich tematów.

Strasznie uciekają. Ale im dalej odchodzimy od tematu śmierci, tym boleśniej on nas dopada, bo nie jesteśmy przygotowani. Ale są tacy, którzy mają potrzebę mówienia o tym. Wydaje mi się, że mądry, świadomy sposób przeżywania umierania sprawia, że życie staje się ciekawsze, można być w nim głębiej.

W jaki sposób możemy się uczyć umierania?

Nie ma na to recepty, każdy doświadcza tego na swój sposób. Ja trzy lata temu przeżyłam osobistą tragedię, kiedy umarł mój mąż Piotr. Niespodziewanie, w ciągu zaledwie 15 minut. Różnie można to przeżywać i potem to doświadczenie przerabiać. Mnie ono otworzyło. Jest to zgodne z bliską mi filozofią zen, żeby każde doświadczenie traktować jako pewnego rodzaju wtajemniczenie.

Otwarcie kolejnej furtki?

Tak, otwiera się jakaś brama. I ja tego doświadczyłam, właśnie w związku z tą śmiercią. Człowiek nie może tego zaprojektować. To jest coś najgłębszego, co tkwi w naszych emocjach. Mnie nie zamknęło, nie odizolowało, tylko właśnie otworzyło na świat. Bardzo dużo odebrałam od ludzi, którzy w różny sposób mnie wsparli. Umiałam przyjąć, bo miałam to otwarcie. Miałam poczucie, że to doświadczenie mojego otwarcia silnie wiązało się z osobowością mojego męża. Piotr był człowiekiem szalenie związanym ze światem, radosnym, pozytywnym, pomagającym ludziom w najróżniejszych sprawach, nastawionym na przepływ energii. I ja czułam, że ta jego energia wcześniej wydatkowana do mnie wraca i mnie wspiera. Że mnie unosi. Może to, co teraz powiem, zabrzmi podejrzanie, ale jego śmierć, bardzo dla mnie trudna i tragiczna, była doświadczeniem wspierającym. I gdzieś w swojej głębi pozytywnym. Mam na myśli to, że nawet straszne zdarzenie można przekuć w coś dobrego. Mnie doświadczenie śmierci najbliższej osoby udało się przemienić na pozytywną energię.

W jaki sposób się otwierać? Jak to wyglądało u pani?

Niezbędnym elementem jest umiejętność mówienia o śmierci, komunikowania się z ludźmi. Kiedy umarł Piotr, nagle się okazało, że różni ludzie chcą robić rzeczy, które są z nim związane. Na przykład zgłosił się do mnie wiceburmistrz Jarocina.Piotr kochał muzykę, był znawcą rocka, autorem filmu o festiwalu w tym mieście – „Fala”. To był kultowy film, ważny dla jarocinian. I ten burmistrz, bardzo fajny facet, był związany z fundacją, która prowadziła w Jarocinie kino. Zaproponował, żeby to kino nazwać imieniem Piotra. Tak się stało. Za tym poszły dalsze zdarzenia. Została powołana w Jarocinie Akademia Filmowa im. Piotra Łazarkiewicza, która prowadzi zajęcia dla młodzieży, a ja pomagam w tym przedsięwzięciu. W trakcie trwania festiwalu organizowane są warsztaty filmowe. Powstają filmiki, które są pokazywane ostatniego dnia festiwalu. Zdarzyło się coś, co wydaje się, że w naszym dzisiejszym świecie prawie już się nie zdarza: ktoś się zatrzymał, pochylił nad odejściem Piotra i postanowił coś zrobić z jego przesłaniem. W jakimś sensie to samo, co my potem zrobiliśmy z odejściem Moniki. To mi uświadomiło, że życie, które polega na takim intensywnym dawaniu jak życie Piotra, ma sens. Miewałam pretensje do niego, że nie skupia się na sobie, że zajmuje się innymi, pomaganiem, siedzeniem godzinami w montażowni z młodymi filmowcami. Czasem miałam wrażenie, że on się za bardzo rozdrabnia. Po jego śmierci okazało się, że nie roztrwonił tej energii, bo ona wraca. To skierowało moją uwagę na moje życie, żeby się bardziej skupiać na robieniu rzeczy, które są wymianą między ludźmi. Być uważniejszym wobec innych, wobec świata, który nas otacza. Staram się tę energię przekuwać na słowa, na obrazy, które ludziom coś dadzą w sensie emocjonalnym.

Jaka myśl towarzyszyła pani podczas realizacji filmu z Moniką? Co chciała pani uchwycić w tym obrazie?

Zależało mi na tym, choć to trudne w takiej migawce, zderzyć chorobę z komunikatem, który pochodzi od niej, z głębi. Zrobiliśmy takie długie zbliżenie na wprost jej twarzy. Zastosowaliśmy specjalne zwolnienie, żeby mieć poczucie, że to spojrzenie trwa, że ona patrzy na nas cały czas. Jej spojrzenie mówi więcej niż wszystkie słowa i apele. Jest w nim coś magnetycznego. Chciałam, żeby zostało coś, co jest śladem jej obecności. Chodziło mi o utrwalenie tego fenomenu intensywnego bycia Moniki. Różni ludzie odchodzą, ale są tacy, którzy pozostawiają silny ślad swojej obecności. Ona  na pewno to miała, miał to mój mąż Piotr, miał Krzysztof Kieślowski. Niemal materialnie czuje się ich nieobecność. Ta ich nieobecność jest jakąś formą obecności. Prawie że fizycznej. Ich obraz się nie zaciera. Minęło dziesięć lat od śmierci Kieślowskiego, a ja wciąż mam w uszach jego głos, odczuwam jego sposób bycia, jakbym go widziała przed momentem. Nazywam to niematerialną obecnością. Chciałabym zrobić film o Piotrze, o jego odejściu, ale nie biografię. Uchwycić tę jego nieobecność.

Jak odrzucić to, co oddziela nas od doświadczania tej niematerialnej obecności?

Przełamać tabu, które wiąże się z tematem śmierci. Mam wrażenie, że człowiek przez całe życie i poprzez swoje życie przygotowuje się do śmierci. Jeżeli przeżywa je w sposób świadomy, smakując materię życia, to wydaje mi się, że na końcu jest łatwiej. Wiemy z literatury i przekazów, że łatwiej odchodzi się ludziom spełnionym, w których życiu była miłość, którzy nie pozostawiają spraw niezałatwionych. Życie świadome to przerabianie wszystkich trudności, z którymi się spotykamy po drodze, nieodkładanie niczego na potem. Wysiłek, by żyć intensywnie tu i teraz. Nie zamykamy się, nie pogrążamy w smutkach, czarnomyśleniu. Czerpiemy radość życia z tej materii, która nas otacza. Ludzie, którzy dbają o jakość życia, mają jaśniejsze usposobienie i ono w moim przekonaniu na tę sferę ostateczności też się przenosi.

Jak sobie poradzić, gdy nie opuszcza nas poczucie, że nie zdążyliśmy się przygotować na czyjąś śmierć?

Trzeba w sobie wytworzyć zgodę na odejście. Na to potrzebny jest czas. Taka zgoda bierze się z różnych bodźców. Dla mnie ważnym elementem jest poczucie, że nasze wspólne życie z Piotrem miało sens. Nie było sielanką. Nie byliśmy parą gołąbeczków pijących sobie z dziobków, ale byliśmy bliskimi sobie ludźmi, z poczuciem najgłębszej więzi i lojalności wobec siebie. Mieliśmy wokół fajnych ludzi, przyjaciół, wspierającą rodzinę, kochane dzieci. Zawodowo robiliśmy rzeczy, które sprawiały nam frajdę. Było to normalne, dobre życie razem. I jeżeli ma się za sobą doświadczenie takiej wspólnoty, z kimś, kto odszedł, to jest to wspierające. Łatwiej przeżyć rozstanie. Drugi ważny element, który pomógł mi wytworzyć zgodę na jego śmierć, to spojrzenie na jego usposobienie. Piotr był człowiekiem aktywnym, młodym duchowo. Gdyby przeżył ten zawał, a musiał to być bardzo rozległy zawał, skoro tak go skosił, to trudno byłoby mu odzyskać pełnię sił. Fizycznie i psychicznie. A Piotr spełniał się w działaniu. On działał na 200 procent. Myślę, że gdyby wyszedł z tego, to może bardzo okaleczony. Może jego życie nie mogłoby już być takie pełne, jak było do tej pory? Może więc był w tym jakiś sens – w jego przypadku, osoby, która żyła na najwyższych obrotach, że właśnie w taki sposób odszedł. Tak nagle.

Trudno dobierać słowa, gdy mówimy o śmierci.

Bo czujemy się bezradni i język to wyraża. I czająsię tu pułapki. Jest w nas naturalny odruch, by mówiąc o zmarłych, patetyzować. To straszne zakłamanie. Staram się przed tym bronić. Dla mnie śmierć jest częścią życia. A nawet jest ona po stronie życia. Paradoksalnie.

Życie, śmierć. Czy w pani przekonaniu jest coś potem?

Mam poczucie jakiejś formy obecności – jest nią ta powracająca energia, o której mówiłam. W moim życiu przejawia się ona w zdarzeniach, które mają w sobie pewną tajemnicę, nie są do końca wytłumaczalne. Być może przez doświadczenie odejścia kogoś bliskiego jesteśmy bardziej wyczuleni na takie sygnały.


Rozmawiała Agnieszka Fedorczyk